poniedziałek, 8 grudnia 2014

Piernikove love

W zeszłym roku było tylko je komu jeść, a w tym roku miałam również pomocników. Robienie pierniczków poza cudownym aromatem unoszącym się w całym mieszkaniu ma również szereg innych zalet:
- scalają rodzinkę,
- pobudzają wyobraźnię dziecka,
- są idealną rozrywką i alternatywą dla ciastoliny,
- kreatywne,
- są pyszne,
- są pyszne i....
- są pyszne :)
Jedyne co się nie zmieniło, to ilość otworów gębowych do upychania ich, przeżuwania i połykania. Przy czym jakość odgłosów, mlaskanie i klepanie się po brzuchu jest bezcenne i nie ma lepszej recenzji dla tych smakowitości.
















Z racji spaczenia zawodowego nie omieszkam wspomnieć o właściwościach odżywczych i wpływie na organizm tych ciasteczek.
Otóż warto wiedzieć, że:
- mogą łagodzić nudności wywołane chorobą lokomocyjną lub ciążową - więc warto mieć je przy sobie w takich okolicznościach w torebce,
- mogą stymulować organizm do oczyszczania dróg oddechowych,
- poprawiają apetyt i łagodzą migrenowe bóle głowy,
- mogą podnieść nastrój :) 
- zawierają wiele witamin takich jak : A, E, C, B1, B2, B6, PP oraz składników mineralnych: wapń, fosfor, magnez, żelazo, sód, potas i cynk. 
Ponadto wartość kaloryczna to 55,26 kcal/231,22kJ ;)





A oto przepis na te pachnące łakocie:
- 25 dag mąki
- łyżeczka imbiru ( my daliśmy 2 łyżeczki przyprawy do piernika ), ale może to być cynamon, kardamon - co kto lubi
- łyżeczka proszku do pieczenia
- 10 dag masła
- 10 dag cukru
- jajko
- laska wanilii
- szczypta soli
- tłuszcz do wysmarowania blachy

1. Mąkę wraz z proszkiem do pieczenia, imbirem (przyprawą do piernika etc.) przesiewamy przez sito na stolnicę, siekamy z masłem. Dodajemy jajko utarte z cukrem, szczyptę soli, nasionka wanilii i zagniatamy ciasto, dobrze je wyrabiając. Inaczej będzie się kruszyć i źle wałkować.
2. Na posypanej mąką stolnicy rozwałkowujemy ciasto na grubość około 3 mm i foremkami nadajemy kształt ciastkom.
3. Blachę smarujemy tłuszczem lub wykładamy papierem pergaminowym. Ja robię jedno i drugie, bo wówczas papier mi się nie przesuwa i nie zawija :) Układamy ciasteczka. Wstawiamy do nagrzanego piekarnika i pieczemy w temp. 180stopni przez około 15 min.


SMACZNEGO!! :)

poniedziałek, 20 października 2014

Spacerkiem po Mai pokoju:)

Troszkę to trwało...bo prawie dwa miesiące, ale efekt końcowy mnie zadowala :)































 Zadowolenie na twarzy dziecka jest chyba najlepszym dowodem na to, że niespodzianka się udała i warto było poczekać:)

niedziela, 12 października 2014

wszystko jest możliwe...

...ale nie zawsze proste do osiągnięcia. Bardzo bliska memu sercu osoba często powtarza mi, że bycie rodzicem to najtrudniejsza rola, jaką na deskach życia trzeba "odegrać". Powtarza także, że nikt do tej pory nie pokusił się na poprowadzenie szkoły, studiów, czy korespondencyjnych kursów pt. "Jak być dobrym rodzicem?"
To kwestia intuicyjna i w dużej mierze kierowana z głębi serca.

22.06.2014. nadszedł magiczny czas, że przełamało się we mnie coś, co kruszyło się od dawna. To był ten moment, gdzie wewnętrznie czułam, że i ja i Maja jesteśmy na to gotowe. Zaryzykowałam i opłaciło się. Wbrew wszystkim straszeniom i zabobonom nie było tak źle, jak tego się obawiałam. W ciągu jednego dnia odstawiłam Maję od piersi. Miała prawie dwa lata. Uznałyśmy, że to najwyższy czas. Udało się bezboleśnie tak jak tego sobie życzyłam i o czym wspominałam tutaj.
 
Praktycznie jednocześnie nauczyliśmy się regularnego korzystania z nocnika. Maja odkąd nauczyła się siedzieć poznała, co to znaczy kibelek. Cieszyła się z możliwości jakie jej dawał ;) ale przyszedł czas, że się zbiesiła i na nocnik patrzeć nie chciała. Nie zmuszałam. Uznałam, że przyjdzie i na to odpowiednia pora. Tak też się stało. Odpieluchowywanie zajęło nam 2 dni :) Tak wiem, pojętne i bardzo mądre mam dziecko :) Muszę nadmienić, że na noc od samego początku nauki nie zakładaliśmy pampersa. Phi...prościzna...;)

Dzisiaj Maja ma skończone dwa latka i 3 miesiące (bez 10 dni). Na bilans się dostać nie możemy, więc tworzę go za pomocą tego postu sama. Pewnie nie będę w tej ocenie obiektywna, bo się tak nie da, ale spróbuję być krytyczna.

Maja jest moim zdaniem bardzo mądrą i elokwentną dziewczynką, która kiedy nie ma przekonania o słuszności zabrania głosu - tego nie uczyni. I niektórzy, kiedy mnie pytają, czy Maja coś mówi, na moją twierdzącą odpowiedź - nie dowierzają. Ale uznałam, że najgorsze, co może być, to ponaglać, zmuszać i na siłę przekonywać, żeby wydusiła z siebie jakieś słowo. Mówi. Mówi bardzo dużo, wyraźnie, retorycznie i z sensem. Odwzorowuje dialogi dorosłych. Kombinuje składnie. Buduje zdania złożone. 

Jest uparciuszkiem, ale chyba daleko mi do stwierdzenia, że przechodzimy typowy bunt dwulatka, o ile można o takim mówić. Zdarza się jej walczyć o swoje ze łzami w oczach. Ale gdy na spokojnie wytłumaczy jej się, dlaczego nie może tego zrobić, dostać etc. bardzo szybko przyswaja i sytuacja się nie powtarza.

Jak każde dziecko ma lepsze i gorsze dni. Czasami budząc się rano wiem, jaki będzie przebieg dnia. Ostatnimi czasy coś zachwiało jej spokojnym, całonocnym snem. Od kilku dni jest ok, ale był czas, że budziła się kilka razy w nocy z płaczem i tylko ukojenie znajdywała w mych ramionach tulących do ponownego snu. Wyczytałam, że w tym okresie dzieci nie potrafią radzić sobie z natłokiem zdarzeń, emocji nagromadzonych w ciągu dnia. Sen daje regenerację ale i chwilę do ponownego wyciszenia się i odreagowania. Stąd ten płacz. Powróciliśmy także do popołudniowej drzemki. Póki co jest ok.

Jest wesołą, radosną dziewczynką, która z anielską cierpliwością czeka na swój nowy pokój i swoje nowe łóżko...No właśnie...łóżko...dotykam sedna postu...

Śpi z nami. Nie chcę zagłębiać się w temat, czy to dobrze, czy nie, czy fizjologicznie, czy patologicznie. Kochamy te nasze wspólne spanie i poranne budzenie się, wpatrzone roześmiane oczka mówiące "dzień dobry". Chodzi o sam moment zasypiania. Od maleńkości nosiłam Maję do snu. Tuliłam, kołysałam, przytulałam. Kochałam to, czułam, że tak chcę i tak mi i Jej dobrze. Zostało jej to noszenie do dzisiaj. Chociaż nie używamy słowa "usypianie" bo kojarzy jej się ewidentnie z koniecznością pożegnania się z zabawami, zamiennie stosujemy "potańczymy"...:) Jeszcze parę miesięcy temu, kiedy dopiero snułam plany o nowym pokoju dla córeczki i 4 kg więcej mojej Mai, nie przeszkadzało mi to "tańczenie". Teraz, gdy coraz bliżej przeprowadzki poczułam nagłą chęć, by Maja zaczęła zasypiać w łóżku sama. Po kołysance, po przeczytanej bajce, po milionie buziaków i przytulasków - ale żebym nie musiała kiwać się do rytmu muzyki. 

Wszystko szło wg planu jak w poprzednich sytuacjach. Do dzisiaj. Zgodnie stwierdziłyśmy, że kładziemy się do łóżka. Jeszcze wczoraj śmiałam się z poprzedniej nocy, kiedy godzinę udawałam, że śpię i wysłuchiwałam Jej monologu, zabawnych opowieści, wszystkich znanych jej rymowanek i piosenek, w końcu rozmowy z kotkiem, by po godzinie odwróciła się na bok i zasnęła.

Dziś wszystko na opak. Chciała "potańczyć". Odłożona do łóżka po chwili stwierdziła, że tak nie zaśnie i mam Ją ponosić. Czułam intuicyjnie, że nie mogę się złamać i muszę być twarda do końca. Powtarzałam uparcie, że bolą mnie ręce i musi zasnąć przytulona do mnie. Spotkałam się z ogromnym zawodem. Wstała z łóżka i stała przed nim nawet nie wiem ile czasu, prosząc mnie przez gromkie łzy, żebym wstała i ją "ukochała". Serce pękało mi na milion kawałków, gdy zaczęła zanosić się od płaczu. Miałam dwie opcje do wyboru:
1 - ulec i sprawić, że nie będzie wiedziała, dlaczego sprawiłam, że musiała płakać przez cały ten czas skoro i tak ją "ukochałam" i "ponosiłam" lub
2 - zacisnąć zęby, powstrzymać się od płaczu i przeczekać.
Wybrałam opcję nr 2. Powtarzałam sobie w myślach, że muszę tak zrobić, żeby nie skrzywdzić Jej jeszcze bardziej swoją niekonsekwencją. Trwało to dla mnie zbyt długo, na tyle, żeby mieć chwilę zwątpienia. Ale nie poddałam się. Jak twardym trzeba być, by nie ulec na błagania ukochanej córeczki, proszącej przez potok łez, żebym "ją ukochała"...MASAKRA emocjonalna.

W końcu przyszła do mnie do łóżka, do moich wyciągniętych ramion. Przytuliła się, dalej powtarzając jedno i to samo. Nie odzywałam się wcale. Jedyne co, to "ukochałam" Ją najmocniej jak potrafiłam i powstrzymując łzy, tuliłam tak długo, aż się uspokoiła. 

Wiedziałam, że robię dobrze. Że nie dzieje się żadna krzywda. Że jest to próba postawienia na swoim. Że jeśli ulegnę, te sceny histerii będą się powtarzać, a przecież to tak bardzo boli. Że nie obchodzi mnie, co myślą o mnie sąsiedzi słyszący przeraźliwe wołanie: "mamo, mamo tutaj, ponosić, ukochać"...

Nie zasnęła zbyt szybko. Bo bardzo szybko wrócił Jej humor i musiała wygadać się, wyśpiewać, obgadać wszystkie ważne sprawy z kotkiem, by po godzinie odwrócić się na boczek i zasnąć...

Chyba gorzej będzie ze mną tej nocy...bo muszę podnieść z ziemi te pęknięte serce i posklejać je w całość...albo nie!! Rankiem wszystkie kawałki złożą się w nią od jednego uśmiechu córci mojej :*

czwartek, 25 września 2014

Jedynakowy egoizm

POJĘCIE JEDYNAKA WG MNIE

Jedynak to pojedynczy ;) potomek rodziców. To pierwsze - i koniec końców - jedyne dziecko rodziców. To pierworodne dziecko, któremu rodzice chcą zapewnić wszystko, co najlepsze. To dziecko, dzięki któremu rodzice uczą się, co znaczy być odpowiedzialnym, troskliwym, skłonnym do poświęceń, przewartościowującym dotychczasowe ważne sprawy i priorytety, przy tym popełniający nieświadome błędy, ale dający również morze uczucia i miłości. Jedynak to dziecko, które dzięki mądremu prowadzeniu przez rodziców wcale nie musi być samolubne i egoistyczne. Jedynak, to dziecko, które, gdy zabraknie rodziców wcale nie musi być samotnym na świecie. Jedynak, to dziecko, które, gdy ów rodziców zabraknie otrzyma wszystko w spadku po nich, bez przepychanek, potyczek i kłótni o to, co komu "spadło" z testamentu.

OPINIA INNYCH

Tak się tylko mówi, że nie obchodzi nas to, co myślą i mówią o nas inni. Ale gdzieś w tyle głowy ciągle coś ćmi, czy wszystko, co robimy spotyka się z aprobatą innych. Paradoksalnie to, czy posiadamy jedno, czy więcej dzieci także spotyka się z zainteresowaniem innych i nie mam tu na myśli pracowników ZUS-u.
Skąd to się bierze, że ludzie uzurpują sobie prawo do mówienia, co kto powinien robić, a co nie?

KTO WIE, CO DLA MNIE NAJLEPSZE JEST?

Znam siebie. Dość dobrze. W zasadzie znam się na wskroś. Jeśli nie jestem czegoś pewna, to tego nie robię. Jeśli jestem pewna, robię to na 100% i postawię na swoim. Przed zajściem w ciążę, w luźnych rozmowach przy rodzinnych stołach twierdziłam, że będę miała max 2 dzieci. Chęć posiadania dziecka rodziła się w mojej głowie od dawna, jednak chciałam poczekać na ten jeden, właściwy moment, który nastał natychmiast po ślubie i po miesiącu starania nosiłam już pod serduszkiem Maję. Ciążę miałam wzorcową, do dzisiaj mówię, że mogłabym być ciągle w ciąży, bo nigdy przedtem nie czułam się lepiej. Mówiłam także, że gdybym miała pewność, że drugi poród przebiegnie tak szybko i sprawnie jak pierwszy, to mogłabym rodzić i rodzić. Ale fizjologia to jedno, a psychika to drugie. Długo nie myślałam o tym, czy chcę mieć kolejne dziecko, czy nie. Dopiero pytania znajomych i rodziny uświadomiło mi, że nie mam w sobie wewnętrznej potrzeby posiadania następnego dziecka. Jedyne, co mam, to przeogromną miłość do Mai, której nie chcę dzielić na następne dziecko. Kocham ją tak bardzo, że boję się, że drugie dziecko mogłabym kochać mniej. Doświadczone mamy twierdzą, że to niemożliwe, że kocha się każde dziecko tak samo mocno. Jednak ja, póki nie mam w sobie tego przekonania nie chcę próbować.  

"JESTEŚ EGOISTKĄ"

Usłyszałam to parę dni temu, gdy po raz kolejny ktoś zapytał mnie, czemu nie staramy się o kolejne dziecko. Odpowiedziałam zgodnie ze swoim przekonaniem, że nie czuję, póki co, takiej potrzeby. 
- "Jesteś egoistką!" usłyszałam.
- "Dlaczego nie myślisz o niej, że kiedyś zostanie sama?" Stwierdziłam, że znam przypadki, gdzie rodzeństwo nie żyje ze sobą w zgodzie, kłócą się lub nie utrzymują w ogóle jakichkolwiek stosunków. Poza tym, często gęsto obcy ludzie są nam bardziej bliscy niż rodzina...
Gdy ów osoba nie wiedziała już jakich argumentów użyć, zastosowała broń najcięższego kalibru. Była jednak na tyle miła, że uprzedziła, że może nie powinna była mi tego mówić. Miała rację...
Przytoczyła mi przypadek z jej życia, gdzie ktoś ze znajomych miał także jedno dziecko. Tragicznie zachorowało na raka i zmarło. Zostali sami i nie mieli na kogo przelać swojej ogromnej miłości. Na kolejne dziecko było już za późno. Dodała jeszcze, że osobiście też długo nie chciała mieć drugiego dziecka, ale przyszedł taki czas, że zapragnęła tego. Przez dwa lata nie mogli się doczekać kolejnego potomka, aż w końcu się udało i jest szczęśliwą mamą dwójki chłopaków. Podsumowując swój monolog ( bo mnie jedynie było stać na mimowolne przytakiwanie głową ) rzekła, że musimy myśleć też o sobie, żeby miał, kto się nami zająć na stare lata.
Wystąpiła na mnie gęsia skórka, a w głowie roiło mi się pytanie, dlaczego mi to mówisz??  Przecież ja mam swoje zdanie na ten temat. Zaczęłam fatalistycznie wyobrażać sobie różne sytuacje, gdzie i bez tego robię to często, przeważnie przed snem. Dlaczego wiec dołożyła mi jeszcze tę myśl? 
Wróciłam do domu i zaczęłam się zastanawiać. Może miała rację? Może nie mogę zakładać, że Mai żadna w życiu krzywda się nie stanie i że faktycznie zostaniemy sami? Nagle puknęłam się w czoło. Przecież nie można tak żyć i zakładać najgorszego!! Przecież wszystko będzie dobrze!! Inaczej być nie może!! A może za parę lat, gdy Maja nie będzie chciała się tulić, całować, będzie miała swoje sprawy i życie - zachce mi się znowu cudownego, cieplutkiego, gładziutkiego bobaska??