sobota, 8 marca 2014

"pani przodem", czyli korzyści z bycia służbą zdrowia




Do napisania tego postu skłoniła mnie refleksja po przeczytaniu urodzinowej książki. Ma ją już za pewnie większość z Was i dobrze, bo warto ją przeczytać. Ukazuje realia polskich szpitali, ale nie tylko. Czyta się ją jednym tchem, w moim przypadku dwoma, gdyż miałam na nią czas tylko wieczorkiem, przed snem. Nie będzie to post recenzyjny, ani streszczający. Książka cieszy się dużym uznaniem i bądź, co bądź dobrą reklamą. Więc ja już tego nie muszę robić.

Zastanawiałam się, czy poruszać ten temat odgrzewany co i rusz. Jest już o tym sporo w blogosferze, a szczególnie po medialnych doniesieniach o drastycznych przypadkach polskich szpitali, opieszałości lekarzy, ale także "odpowiedzialnych matkach" znieczulających się do porodu %...

Postanowiłam ostatecznie podzielić się z Wami swoim doświadczeniem ginekologiczno - położniczym. Będzie zabawnie, wzruszająco. Będzie spokojnie, bez krzyków i wrzasków, obelg i wyzwisk, ale także zatrważająco i lekceważąco.

Jak pewnie już wiecie, albo jeszcze nie wszyscy - jestem pielęgniarką. Ale wróćmy do czasów studiowania, kiedy to odbywałam setki godzin praktyk na różnych oddziałach. Jedne zajęcia były ciekawe, inne mniej. Jak to w życiu bywa. Nie wszystko wszystkich tak samo ciekawi. Ja najbardziej oczekiwałam na praktyki z psychiatrii ( miałam byś psychologiem, więc ta materia nader mnie interesowała ) no i właśnie na ginekologię z położnictwem.

Gdy nadszedł czas odbywania tych drugich, obgryzałam ( i tak już krótkie z racji profesji ) paznokcie z niecierpliwością. Udało nam się już na pierwszych zajęciach zobaczyć cud narodzin. W moim przypadku było to i cesarskie cięcie i poród naturalny. Nie było mowy o jakiejkolwiek asyście, czy też "przyjmownaiu porodu" ( cyt. za autorką książki ). Mogliśmy jedynie z wypiekami na twarzy obserwować następującą po sobie fizjologiczną kolejność porodu.

Były panie, które nie wyrażały zgody na to, żebyśmy uczestniczyli w porodzie. Chciały intymności i spokoju. W zasadzie rozumiem je. Sama nie wiem, czy chciałabym, żeby patrzyły na mnie przerażone bardziej niż moje oczy studentów. Choć jak pomyślę o swoim porodzie, kiedy jest ci totalnie wszystko obojętne i czekasz tylko na szczęśliwe zakończenie, to nie wiem jaką decyzję bym podjęła...

Tak czy siak udało mi się już pierwszego dnia praktyk zobaczyć poród, choć to dużo powiedziane - ZOBACZYĆ, bo z oczu płynęły łzy wzruszenia i troszkę przerażenia. O ile poród drogami natury przebiegł sprawnie i szczęśliwie tak ten drugi wywarł na mnie dość traumatyczne wspomnienie mdlejącej koleżanki, mnie osuwającej się po ścianie i przede wszystkim przerażonej położnicy.

Była siódma z minutami. Na bloku operacyjnym leżała już pacjentka. My z koleżanką ( po upływie kilku ładnych lat spotkałyśmy się później na patologii własnych ciąż :), urodziłyśmy tego samego dnia swoje dzieciaczki - czy to znak? ) mogłyśmy przyglądać się operacji zza szybki w oddzielnym pomieszczeniu przygotowanym dla ojca? rodziny? nie wiem.

Pacjentka znieczulona cierpliwie czeka. Wtem słychać pytanie lekarza:
- " Gdzie jest asysta? sam mam operować? gdzie są pielęgniarki?"
- " Są, są." - rzucił ktoś lakonicznie zza ściany.
Były, a i owszem, bo przecież musiały tam być. Jednak zastanawiały się, które mają asystować przy operacji. W środowisku medycznym wiadomo, co oznacza godzina 7 i 19 - to czas przekazywania dyżuru, raport i zmiana personelu. Tak i tym razem zastanawiały się, które mają się myć do operacji - te, które kończą dyżur, czy te, które zaczynają. W końcu lekarz nie wytrzymał i huknął, że kobieta rodzi i czas się pospieszyć. Od razu znalazły się dwie "gotowe" do współpracy...

Pole operacyjne przygotowane. Zaczynają operację. Tylko jeszcze jedno ważne pytanie lekarza:
 - " Cewnik założony?"
- " Tak" - odparła jedna z pielęgniarek.
Więc skalpel w rękę i do dzieła. Powłoki skórne przecięte, ale co to?
- " Co jest k...wa! kto to założył? cewnik do pochwy?" - krzyczał zbulwersowany lekarz, gdy przed jego oczami wyskoczył pełen pęcherz moczowy.
- " Szybciej!! macica nam pęknie!" - wrzeszczał poirytowany lekarz.
Nie było czasu na zwłokę, każda minuta się liczyła. Uff....w końcu jest maluszek z nami.
Znowu słychać krzyk lekarza:
- "Gdzie jest noworodkowa?!" - pytał lekarz, wzrokiem błądząc po sali w poszukiwaniu położnej, której mógłby przekazać dzidziusia.
Nareszcie się zjawiła. Ok. Dzidzia przekazana. Ta leci do drzwi, ale za chwilę się od nich odbija jak na elastycznej gumie i uświadamia sobie, że coś ją blokuje - to była nieprzecięta pępowina. W tej chwili moja koleżanka zemdlała, a ja ledwo stałam na nogach. Tego zdarzenia nigdy, przenigdy nie zapomnę. To wraca jak bumerang, gdy tylko myślę o cesarskim cięciu. Pewnie dlatego nie chciałam dopuszczać do siebie myśli, że mogłabym właśnie w taki sposób urodzić. Wolałam 1000 razy rodzić naturalnie w momencie, gdzie gro kobiet woli lub też chce urodzić poprzez właśnie tę metodę.

Opiekunka praktyk powiedziała, że nie powinnyśmy były nigdy tego zobaczyć, a na pewno nie pierwszego dnia zajęć. Przecież to zakrawało na "Sprawę dla reportera"...

Kolejne dni praktyk upływały już w dużo przyjemniejszej aurze. Dalej mogliśmy oglądać przychodzące na świat dzieciaczki. Na cesarskie cięcie nawet się nie wybierałam.

Dla kontrastu mogę przytoczyć słowa jednej z pań rodzących, które rozbawiły wszystkich, choć jej pewnie w tamtej chwili nie było do śmiechu.
Mąż trzyma dzielnie za rękę swoją żonę i z ogromną czułością pyta:
- " Kochanie, boli Cię?"
- " Nie!! wiesz? wcale mnie k..wa nie boli!! krzyczę, bo lubię! To wszystko przez ciebie!!"
W takich chwilach żal mi mężczyzn...:)

Z czasu praktyk jakoś ciężko mi sobie przypomnieć sympatyczną i współodczuwającą położną. Raczej takiej nie było i w zasadzie nie wiem, dlaczego później zdecydowałam się na własny poród właśnie w tym szpitalu. Może dlatego, że parę dobrych lat minęło odkąd skończyłam studia a tym, kiedy zaszłam w ciążę. Wiele pozytywnych opinii na temat tego szpitala słyszałam. Tłumaczyłam sobie, że wszystkie szpitale chcąc podążać za nowoczesnością, muszą zmieniać się od środka...Do tego zrobiłam wywiad wśród koleżanek, które niedawno tam rodziły i były zadowolone. To upewniło mnie w swojej decyzji. Poza tym znałam tamte kąty, wiedziałam, czego mogę się spodziewać. To budowało jakoś moje poczucie bezpieczeństwa.

No ale wróćmy do czasu praktyk. Było upokarzająco i uwłaczająco kobiecej godności. Mimo piłek, mimo możliwości porodu rodzinnego, mimo możliwości kąpieli w wannie w trakcie porodu, mentalność niektórych z pań położnych została hen daleko gdzieś w latach PRL-u albo i jeszcze dalej.

Zapamiętałam doskonale też taką sytuację, kiedy położna ( dzisiaj myślę, że chcąc się przed nami popisać? ) przycięła nożyczkami, którymi za chwilę nacięła krocze pacjentki jej "grzywkę"...nie wiem, co miało to na celu, bo na pewno nie przygotowanie sobie pola do założenia szwów, bo przecież na wzgórku się ich nie zakłada. Więc co? Upokorzenie, że nie ogoliła się do porodu? 

Z twarzy położnych można było wyczytać pogardę i rutynę, albo totalną obojętność. To raczej nie pomaga rodzącej...nie buduje poczucia bezpieczeństwa. Albo komentarze, w stylu: " taka pani już wiekowa, że też zachciało się pani dziecka na stare lata"...kobieta miała 30-ści parę lat....

Gdy urodziłam Pultinkę, koleżanka zapytała mnie jak było? Jak zniosłam poród? Odpowiedziałam jej, że super. Zdziwiona zrobiła wielkie oczy i nie dowierzała jak przeszywający do szpiku kości poród może być super?! No ale był. Miałam szczęście, że wszystko szło jak należy. Po północy zaczęłam mieć regularne skurcze co 5 min. a o 2:35 Majeczka była już z nami ;) więc jak mogę narzekać?

Jednak lektura wspomnianej książki otworzyła mi oczy na pewne sprawy, o których dotychczas tak nie myślałam. Przeanalizowałam jeszcze raz cały swój poród i dostrzegłam kilka niuansów, które burzą troszkę ten wyidealizowany poród.

Nigdy nie lubiłam obnosić się z tym, że jestem pielęgniarką w celu uzyskania jakiś profitów lub też bycia lepiej traktowaną. Zrobiłam to raz, kiedy z bólem zęba nie do zniesienia wyskoczyłam na chwilę ze swojego oddziału w fartuchu na chirurgię szczękową i weszłam bez kolejki...możecie się domyślać, jaką lawinę pyskówek słychać było zza drzwi. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy to wykorzystałam.

O tym, że jestem pielęgniarką i tak położne dowiedziały się z tzw. procesu pielęgnowania, inaczej mówiąc podczas zbierania ze mną wywiadu. Czy odczułam specjalne traktowanie? Nie wiem, może na oddziale  patologii ciąży były po prostu te lepsze położne :) czas tam spędzony przewrotnie wspominam wspaniale. Spotkałam tam dwie koleżanki ( jedna urodziła dzień wcześniej, druga tego samego dnia, co ja ). Do tego miałam cudowną kompankę, dzielącą ze mną pokój, która razem ze mną toczyła batalię z palącymi mamusiami, kitrającymi się po wc z papieroskiem. Mamy ze sobą kontakt do dzisiaj - urodziła dzień wcześniej a ściśle mówiąc - noc wcześniej. Do tego obecność męża, który czuwał przy mnie całe dnie, wykorzystywał max czasu możliwego na odwiedziny, sprawiała, że nie czułam się samotnie. Był to jeden z tych piękniejszych etapów w życiu, takie wspólne oczekiwanie narodzin, w warunkach szpitalnych, ale z jednakowym napięciem i wyczekiwaniem.

Gdy zaczęły się częste skurcze zadzwoniłam po męża. To był już ten czas, że jeśli chciał uczestniczyć w porodzie rodzinnym musiał spinać szybciutko pośladki i lecieć na łeb i szyję do mnie :) był po 5-ciu minutach od mojego telefonu a dla mnie to była wieczność. Zdążyłam się spakować i wydreptać ścieżkę w pokoju. Położna stwierdziła, że jest 5 cm rozwarcia i że czas zjechać na porodówkę.

Kto rodził, ten wie, że wysiedzieć podczas skurczu w jednym miejscu graniczy z cudem, a podróż wózkiem na salę porodową trwał kolejną wieczność. W końcu zawitaliśmy do opustoszałej i ciemnej sali porodowej. Przywitała nas zaspana mina położnej, poprawiająca włosy zmierzwione za pewne od podusi w kantorku,  patrzącą z wyrzutem, że jestem tam z mężem. Kochany, wyedukowany mąż trzymał jedną dłonią moją rękę, a drugą ściskał plik dokumentów, które należało wg pism i książek dostarczyć podczas porodu. Zaproponował, że chce je przekazać do wglądu i spotkał się ze ścianą :P Położna stwierdziła: " ale jakie dokumenty? po co mi one?" Mąż skruszony, ale z kamienną twarzą dodał, że myślał, że są potrzebne. W tej chwili przebiegły mi myśli przez głowę, że miałam to "szczęście" trafić na wyjątkową zmianę...
- " Pan tam siada i nie przeszkadza." - rzuciła do męża, wskazując zydelek z tyłu fotela ginekologicznego.
- " Na fotel proszę" - odrzekła do mnie.
Gdy się na niego wdrapałam nie wiem czemu zapamiętałam jej pogardliwy gest zdjęcia moich kapci i rzucenia ich w kąt...Rutynowo, mechanicznie i dość boleśnie mnie zbadała, mówiąc do koleżanki po fachu, która mnie tam zawiozła: 
-" Coś ty mi tu przywiozła? Przecież to jest dopiero 5 cm..."
Zapewne mogła dłużej pospać o kolejne 5 cm...w tej chwili chciałam stamtąd uciec, błagalnym wzrokiem prosiłam położną z patologii ciąży, by mnie nie zostawiała. Patrzyła na mnie przepraszająco, pożegnała się i uciekła do swoich pacjentek.

Surowa położna na całe szczęście gdzieś zniknęła i uaktywniła się krzątająca się do tej pory druga położna. Ta z kolei była wyobcowana, nieobecna, z kamienną twarzą nie zdradzającą żadnych emocji. Wolałam to, niż surowe, pogardliwe spojrzenie poprzedniczki. 

W najbliższym czasie czekała mnie kąpiel pod prysznicem...
- "Proszę zabrać ręcznik i żel i iść pod prysznic."
Okej pomyślałam sobie, tylko sama? mąż nie może? Przecież skulona w pół nie dojdę po ciemnej sali porodowej na drugi jej koniec, gdzie mieścił się prysznic. Zebrałam się w sobie i poszłam. Po pierwszych gorących strumieniach wody zrobiło mi się błogo, zakręciło w głowie i ostatkiem świadomości udało mi się uniknąć runięcia na podłogę. Było mi słabo, duszno i te bolesne skurcze...czego tutaj się złapać? wołałam o pomoc ale nikt nie słyszał, no może mąż, który pewnie nie wiedział, czy może lecieć mi na pomoc. W moim przypadku prysznic w niczym mi nie pomógł, nie odjął bólu.
Resztkami sił wytarłam się niechlujnie i poczłapałam za światełkiem rozświetlającym tylko kawałek sali porodowej, w której byliśmy. Po drodze mijałam położną, siedzącą za biurkiem i skrzętnie coś notującą.

Za chwilkę czekał mnie kolejny rarytasik w postaci lewatywy. W tej chwili przepraszałam w myślach wszystkich tych, którym wykonywałam ten zabieg, kiedy jeszcze pracowałam. Dziś po przeczytaniu książki, wiem, że wcale ten zabieg nie jest potrzebny. Wykończył mnie. Byłam jak w amoku. Bałam się, że urodzę na kibelku. Opanować skurcze i to, co jest efektem lewatywy graniczyło z cudem. Ponoć wydawałam dźwięk wyjącego kojota :P Patrzyłam na męża, żeby mi pomógł. Jedyne, co mógł wtedy zrobić, to czule się uśmiechać i wiedziałam, że to jest najlepsze rozwiązanie na tamtą chwilę.

Modliłam się, żeby zapytano mnie o zawód. Liczyłam na to, że będzie lepiej. Tak też się stało :) Ulżyło mi. Mężowi chyba też. Powróciły dowcipy i sytuacja się rozluźniła.

Potem wszystko poszło szybciutko. Położna nie spodziewała się chyba, że tak szybko z 5cm zrobi się 9 i że będę chciała już przeć. Z uśmiechem na twarzy odparła, że mogę. Współpracowałam. Gratulowała mi, że świetnie sobie radzę. Zawołała nawet nabzdyczoną położną, żeby zobaczyła jaka pojętna położnica się jej trafiła. Ta - słysząc najpewniej, że jestem pielęgniarką, przyleciała z gazem rozweselającym. Widziałam, że rozdziewicza całe urządzenie specjalnie dla mnie. Było już za późno, żeby się nim nasycić i móc odczuć jego zbawienne działanie. W zasadzie poprzez swoją hojność w możliwość nakirania się tlenkiem diazotu, rozpraszała mnie i kazała się skupić na tym, co było mi w danej chwili obojętne, gdyż i tak już nie miało to sensu. Czułam, że skoro rozpakowała już ustnik i odkręciła kureczek z gazem, to mam to wykorzystać i się cieszyć, bo nie każdemu jest to dane. Dla świętego spokoju próbowałam przeć i sztachać się. 3 parcia i Maja była już z nami. Fakt możliwości raczenia się gazem rozweselającym był komentowany następnego dnia w całym szpitalu. Na wizycie lekarze wypytywali jak było, czy pomogło? Widać, że zrobiłam furorę tym faktem i byłam chociaż w tym prekursorem :)

Położna przyjmująca poród okazała się tylko z pozoru niedostępną. A może to ja budowałam w swojej wyobraźni taki właśnie jej obraz. Bardzo mi pomagała. Była ze mną, przy mnie i dla mnie. Aktywizowała męża, by nie był biernym uczestnikiem porodu. Pozwoliła przeciąć pępowinę. Położyła Majeczkę na brzuszku. Nic ani nikt inny się już nie liczyło.Chciałam tylko jak najszybciej móc Maję przystawić do piersi i całować, tulić. Dziękowałam Bogu, że wszystko tak sprawnie poszło. 

Dumna położna ze swojej pacjentki odtransportowała mnie na oddział położniczy i zakomunikowała, gdzieś po cichu, że pokój pojedynczy, bo jestem pielęgniarką. Pochwaliła mnie za szybki i sprawny poród oraz za to, że już karmię :) było mi miło i ten jeden raz cieszyłam się, że mogę korzystać z profitów, jakie niósł mój zawód :) Nasze dwa dni na tym oddziale wspominam bardzo miło.

Reasumując - chciałam się z Wami podzielić osobistą wiedzą na temat porodów. Jest ona tym bardziej rzetelna, bo bogata o własne doświadczenia. Pokazuje, że mimo upływu czasu, mimo dążeń szpitali do nowoczesności i bycia liderem w rankingach, to mentalność niektórych położnych nie zmienia się.

Mam nadzieję, że Wasze doświadczenia w tej materii są tylko pozytywne!!

Ps. Najlepszego kobietki. Wszak dzisiaj 8 marca! Zróbcie coś tylko dla siebie :*